Stare cmentarze

Mieszkajac od kilkunastu lat w rejonie zwanym GTA i poruszajac sie po okolicach
napotykam bardzo czesto na malutkie, czasem zaledwie kilku, co najwyzej kilkunasto-grobowe cmentarzyki.
Wcisniete niejednokrotnie pomiedzy zabudowania przemyslowe, czasem ukryte wsrod domow mieszkalnych, sa niewatpliwie swiadectwem niezbyt chyba odleglej (jak na moje europejskie pojecie historii) przeszlosci, gdy te okolice nie wiedzialy jeszcze co to znaczy Greater Toronto Area, a ludnosc mieszkala i gospodarowala w niewielkich osadach rozrzuconych po terenie. Zmarlych, co zupelnie naturalne, grzebano w poblizu osady, no, moze pare minut jazdy konnym zaprzegiem od peryferyjnych domostw.
                                                            
Na wielu z tych cmentarzykow nie widac obecnie nawet sladow pamieci o spoczywajacych tam zmarlych, niemniej sa one jakos omijane przez zachlannych i wszystkozernych a wiecznie nienasyconych deweloperow. Niedawno nawet, co odnotowalem z duzym zaskoczeniem i oczywiscie aprobata, w Brampton, gdzie mieszkam podjeto inicjatywe zadbania o nie, nie tylko jako o swiadectwo historii, ale poprostu jako o miejsca pochowku, miejsca, gdzie spoczywaja zmarli. Tak wiec cieszmy sie, bo skoro podejmujemy takie "cmentarne" inicjatywy to znaczy ze jeszcze nie calkiem zdziczelismy. Grzebanie zmarlych i jakis rodzaj pamieci o nich jest ponoc jednym z wyroznikow rodzaju Homo. A przeciez na takim skrawku gruntu mozna by wybudowac jakis budynek i sprzedac albo wynajac mieszkania, a ci zmarli to zaden dochod – czysta strata, bo jeszcze wypada czasem bodaj trawe skosic.

I tak jakos patrzac na te cmentarze i w myslach polecajac Panu ich nieznanych  mi "mieszkancow" pomyslalem o dziwnej logice naszych czasow. Z jednej strony pamietamy o zmarlych, zamieszczamy w gazetach nekrologi i wspomnienia o nich, witamy z honorami kazdego poleglego w Afagnistanie zolnierza, podliczamy ile to ludzkich istnien zabralo tornado czy tsumani, a z drugiej bez zmrozenia oka pozbywamy sie co dzien setek istnien, ktore nawet nie zdazyly samodzielnie odetchnac, bo wyrwano je z lona matki (czy matka to wlasciwe slowo w tym przypadku?). Kilkanascie dni temu swiat obiegla wiadomosc o tragedii w jakims szpitalu wloskim, w ktorym na zlecenie rodzicow usuniecia jednej z blizniaczek z rozpoznana wada rozwojowa pomylkowo usunieto zdrowa. A jaka byla reakcja rodzicow? "Jestesmy zdruzgotani" – powiedzieli prasie, ale zaraz usuneli te druga tez. Dziecko wymagajace jakiejs wiekszej troski poprostu nie bylo im potrzebne.

Znamienna tez jest zmiana naszego obiegowego slownictwa. Gdy bylem mlody, a nawet jeszcze w moim meskim wieku mowilo sie czesto ze ona jest "w stanie blogoslawionym". Obecnie nie slysze tego okreslenia, natomiast czesto spotykam w rozmowach powiedzenie "wpadla". Takie slownictwo, a slowo powinno przeciez wyrazac tresc naszych odczuc i mysli, wpisuje sie jakos w te ogolna mentalnosc ekonomiczno –hedonistyczna: dziecko to klopot, wydatki, zmartwienia, uwiazanie i ograniczenie wlasnej swobody, rezygnacja ze "spelnienia sie", itd, itd. A wiec dobrze sie zastanowmy i przekalkulujmy. No a juz dziecko mniej niz doskonale – toc przeciez zupelny absurd.

Moze by tak w okolicach naszych polskich Wszystkich Swietych i Dnia Zadusznego pomyslec tez o tych malych duszach, ktore jako spoleczenstwo wszyscy mamy jakos na sumieniu. Nie znam sie na teologii i nie wiem czy nie wyglaszam teraz jakiejs herezji, ale tak sobie mysle, ze moze te male duszyczki gdzies tam z wysoka patrza na swych biologicznych rodzicow i kto wie, czy nie wstawiaja sie za nimi. Tam przeciez powinna panowac powszechna milosc bez cienia jakichkolwiek negatywnych uczuc, a taka milosc nakazywala by zabieganie o dobro tych pozostalych "na dole" nawet jesli sie okazali ... no wlasnie – jak to okreslic?

JuR.