I byłem zaskoczony, bo okazało się, że bilans moich dni obecnych, a jestem już w takim wieku że zapomniałem kiedy rozpocząłem pobierać emeryturę, niewiele się różni od tego sprzed kilku dziesięcioleci.
Po cóż więc o nim
wspominam? Ano bo zawiera on pewne myśli, które jak nudny refren powracały do
mnie przez te lata, aż dopiero całkiem niedawno zacząłem na sprawę patrzeć
nieco inaczej i zmieniać refren na pozytywny. A stało się to za sprawą świętego
Benedykta, żyjącego jak by nie było półtora tysiąca lat temu, i dwóch kobiet zupełnie
nam współczesnych, bo XX-to wiecznych.
Ale w czym rzecz?
Otóż w tym dzienniczku czytam, że podsumowanie dnia wypada blado. Nawet bardzo
blado. Znów z danego mi czasu odpadł kolejny dzień, który przeszedł w
pośpiechu, pozostawiając uczucie wyczerpania bez osiągnięcia tego, co sobie
umyśliłem wykonać. Szedłem spać zdenerwowany, że czas ucieka, a ja zamiast
pisać moją rozprawę odbierałem dziesiątki telefonów, interweniowałem w spory
między pracownikami, poprawiałem ich blędy i zaniedbania, pisałem durne, wszystkim
wiadomo że nieprawdziwe, ale wymagane przez "naczalstwo"
sprawozdania, i tak dalej, i tak dalej.
A po przyjściu do
domu dalsza kołomyjka zupełnie nie związana z moimi ambicjami zawodowymi. Tu
już absolutnie nie panuję nad czasem. Mycie naczyń,
drobne prace domowe, dzieci – tej pomóż w zadaniu z rachunków, tamtej napraw
zabawkę. I znowu wszystko w pośpiechu,
by jeszcze przed snem popchać chociaż trochę to dodatkowe zlecenie, które
naprawdę nie jest interesujące, ale daje jakiś ekstra dochód.
I pytałem sam siebie czy tak musi być? Jaki jest efekt tego pośpiechu? Co z
tego zostaje na dłużej jako trwały ślad mego bycia na tej ziemi? Przecież to bez sensu. Czy ja jestem istotą
inteligentną, myślącą i twórczą, czy tylko
żywym organizmem funkcjonującym jedynie po to, by przetrwać?
Jak wspomniałem,
pisałem to przed laty, ale pomijając nieistone szczegóły mógłbym zmienić datę
na dzisiejszą i nadal było by aktualne. Nic by się też chyba nie zmieniło
gdybym podstawił czyjekolwiek inne imię zamiast mojego.
Ale co z tym
wspólnego ma święty Benedykt i te dwie współczesne panie o których pisałem na
początku?
Otóż to! Mają. Odpowiem
zaskakująco: Nic i Wszystko.
Dlaczego Nic?
Dlatego, że ani On, ani One nie są w stanie zmienić okoliczności w których
przyszło mi żyć, nie ujmą mi zajęć i nie dodadzą godzin. Matematyczny bilans
dnia pozostanie bez zmian. Kropka.
No to dlaczego
jednym tchem mówię, że Wszystko? A dlatego, że ja sam inaczej patrzę na ten
bilans i inaczej podchodzę do każdego z rozlicznych zadań, które przede mną
nieproszone stają.
A co zostaje dla
duszy mojej i bliskich? I co w myślach?
Ewentualna czyjaś potrzeba, której należy zadość uczynić to właściwie w tym czasie jest klęską. I tak do wieczora.
Powraca jak refren ta sama myśl – oskarżenie: „Wiara bez uczynków martwa
jest”. I wciąż to samo
niby-usprawiedliwienie: brak okazji do "dobrych uczynków" i brak
czasu.
A jak taki dzień wygląda:
6 – 6:10 - wstawać
6:40 - wyjść z
domu i prosto do autobusu; droga około 200 m, rano, ulice pełne ludzi, każdy się spieszy. Jeśli akurat trafię na
kogoś jawnie potrzebującego pomocy (staruszka na jezdni), to myślę, że
bym się chwilę zatrzymał. Ale sam takiej okazji nie poszukuję. W autobusie wyjątkowo
tylko mam miejsce siedzące, natomiast często zdarza się, że niespodziewanie
„zapieram się” i na złość komuś kogo wcale nie znam, ale kto ma krzywy nos albo
wsiadł nie tak, jak by mi się to podobało,
nie posuwam się ani o krok. Nie idę na przeciw potrzebom
bliźnich. To gorzej niż brak dobrego uczynku. To jest zły uczynek.
Z autobusu do pracy – podpisać listę (z
dodaniem 5 minut – a to jest nieuczciwość).
W ciągu godzin pracy – praca rzetelna przeplatana rozmowami, w tym nieco „intryg” – to znaczy nie dosłownie, bo w
tym przypadku nie wykazuję nawet umiejętności do takiego działania, ale gdy
tylko nadarzy się okazja coś niezbyt pochlebnego powiedzieć albo dać do
zrozumienia o T.B. – nie opuszczam jej. Nie mów fałszywego świadectwa przeciw
bliźniemu twemu.
Drobne ilości
materiałów, kóre czasami biorę do prywatnego użytku z zapasu biurowego powodują
rozterki sumienia. Z jednej strony jest to jednak cudza własność – a więc
nie kradnij. Z drugiej jednak strony przecież ja naprawdę daję z siebie
więcej niż to warte,
i swego czasu i
wysiłku nie liczę. Gdy jest coś do zrobienia – siedzę w domu, codziennie
z własnej woli
też w domu pracuję – to wszystko idzie przecież na konto mojej opinii ale
i na rzecz instytutu. Taka jest specyfika pracy naukowej, że się jej nie da
wymierzyć. A przy niskich
zarobkach i trudnościach zaopatrzeniowych czuję się z tych drobnych spraw rozgrzeszony. Przecież nie dla siebie dosłownie,
ale do prac, które w ostatecznym rozliczeniu idą na konto instytutu używam mego własnego, prywatnego kalkulatora
kupionego za wcale nie błachą cenę. Amortyzacja za ten kalkulator, gdyby
mi ją instytut płacił, pokryła by już chyba cenę tych materiałów. Ale jednak nie
kradnij. Wcale nie „nie wymierzaj
sobie sam sprawiedliwości” tylko poprostu i dosłownie NIE KRADNIJ. Ale mój
pracodawca i moje państwo na codzień, od lat okrada mnie. Nie tylko że nie
płaci mi równowartości mej pracy, ale
nakłada podatki dodatkowe, wymyśla sposoby by mi pieniądze wyjąć z
kieszeni.
Ale gdzie w tym wszystkim
miejsce na dobre uczynki? Można by:
§ od czasu do czasu powiedzieć coś o
ciekawym kazaniu niedzielnym – dać w ten sposób zachętę do samodzielnego
pójścia do kościoła;
§ więcej interesować się życzliwie losem i
życiem i troskami współpracowników.
Po pracy wracam
do domu o 16:30 – 17:00. I od tej chwili nie panuję nad czasem. Mycie naczyń, drobne prace domowe, krótkie dorywczo
udzielane pomoce dzieciom. Ale wszystko w pośpiechu. Ewentualna czyjaś potrzeba, której należy zadość uczynić to
właściwie w tym czasie jest klęską. I tak do wieczora.
A czy tak musi być? Jaki jest efekt tego pośpiechu? Co z tego
zostaje na dłużej jako trwały ślad mego bycia na tej ziemi? A co zostaje dla duszy mojej i bliskich? I co w
myślach?
Ale z drugiej
strony:
§ nie pomagać żonie?
§ nie pomagać dzieciom nawet w kwestiach
drobnych, które mogły by same rozwiązać – to potem nie przyjdą ze sprawami
trudnymi.
§ zostawić dom zaniedbany, brudny?
§ nie zagrać z dziećmi w jakąś krótką grę?
A może właśnie
poświęcić dzieciom jeszcze więcej czasu, ale w taki sposób, by im przy tym
przekazać jakieś trwałe wartości, jakieś nauki, wiedzę o życiu, tradycje
rodzinne.
*) dopisane w listopadzie 2006:
Od czasu napisania ostatnich paragrafów powyższej
refleksji wgłębiłem się nieco bardziej w duchowość benedyktyńską (np. Esther de Waal: Seeking God the Benedictine Way; wskazówki Katarzyny Doherty dla członków Madonna
House; Reguła Św. Benedykta) i widzę teraz, że właśnie spokojne i solidne
wypełnianie tych codziennych, najbardziej zwykłych obowiązków, bez nawet milczącego i w myślach zniecierpliwienia i
szemrania, ma największą wartość „w niebie”. To jest właśnie „duty of the moment”;
rzetelnym wypełnianiem tego obowiązku danej,
konkretnej chwili, najbardziej chwalę Boga i wypełniam Jego wolę.